czwartek, 10 listopada 2016

Trzebieniec - już wkrótce!


Gatunek: fantasy, dramat

Wspomnienia chłopca, którego napotkała jedna z większych ludzkich okrutności. Opis jego życia jako trzebieńca, próbującego odnaleźć w swojej egzystencji szczęście i namiętność, którą możliwe że bezpowrotnie stracił.
Sloan jako siedmiolatek trafił w nieprzyjazne ręce. Najpierw był światkiem brutalnego gwałtu na mamie i siostrach, żeby następnie dostać się w niewolę, a w niej zostać naznaczonym na całe życie.
Opowieść o ludzkiej brutalności i potędze podniet. O zepsuciu na pozór cywilizowanego świata i o próbie odnalezienia w nim miłości.

Donikąd - już wkrótce!


Gatunek: postapokalipsa, zombie


Rok dwa tysiące dwunasty, lipiec. Cały świat zamiera. Nie działają urzędy, szpitale, wojsko, ani żadna inna instytucja państwowa USA, bo Stany Zjednoczone przestają istnieć. Wielkie mocarstwo zostało pokonane i doprowadzone do ruiny w zaledwie trzy miesiące przez pandemię, jaka opanowała Amerykę Północną, a następnie rozprzestrzeniła się na inne kontynenty. Nikt nie wie gdzie choroba ma swoje podłoże, ale nikogo już to nie interesuje. Liczy się jedynie walka o przetrwanie, niestety, największym wrogiem nie jest wirus, ale nieliczni ludzie, którzy panicznie starają się przeżyć. 

Aż przełknął ślinę, oglądając go do góry nogami. Z tej perspektywy wyglądał naprawdę groźnie, a – jak Nicolas zdążył się nauczyć przez ostatnie trzy miesiące – ludzie nie byli mili. Nie wtedy, kiedy musieli troszczyć się o siebie, aby przeżyć. Stawali się zwierzętami skupionymi tylko na przetrwaniu.

Nicolas North nie ma pojęcia, jak udało mu się przeżyć te trzy miesiące w absolutnym chaosie. Ze zdziwieniem jednak odkrywa, że lepiej mu się wiedzie w świecie, w którym nie ma żadnych praw. Jest tchórzem, a mimo to sam przemierza drogi stanowe USA, ponieważ wiezie ze sobą zapas szczęścia. Zawsze udaje mu się wyjść cało z trudnych sytuacji, dlatego też dochodzi do wniosku, że nie potrzebuje nikogo do towarzystwa. Niestety, zaczyna mu jednak doskwierać samotność i świadomość, że jego podróż nie ma żadnego celu. Ciągle jest w drodze donikąd. 
Na stacji benzynowej w Wyoming zostaje jednak przyparty do muru – a będąc dokładniejszym: do podłogi. Nie ma żadnej drogi ucieczki, chyba że prosto w paszczę gnijących, rzucających się zwłok. I wtedy zostaje uratowany przez Nieznajomego. Przez to jedno wydarzenie podróż Nicolasa nabierze konkretnego kierunku i wreszcie przestanie prowadzić donikąd. 

Pierwszy września (fragment)

Część pierwsza
Nie taki pierwszy września zły, jak go malują


Pierwszy września... według Olka najgorszy dzień roku. Dzień, w którym dla uczniów wakacje pozostają jedynie wspomnieniem. Kiedy po dwumiesięcznej rozłące znów widują się ze swoimi kolegami ze szkoły i nauczycielami. Zajmują miejsce w sali gimnastycznej, specjalnie przygotowanej na ten dzień i uświadamiają sobie, że to koniec. Teraz już nie będzie siedzenia do drugiej, trzeciej w nocy i obijania się całymi dniami.
Pieprzona klasa maturalna, pomyślał, przekraczając próg liceum ogólnokształcącego. Pieprzona matura… Mógł iść do zawodówki albo przynajmniej do technikum. Liceum było, jego zdaniem, najgorszym życiowym wyborem.
– Lisiecki, jak zwykle spóźniony! – Usłyszał głos starej harpii od polskiego. – Na co się patrzysz, Lisiecki? Gnaj na gimnastyczną! Piętnaście minut… Ładnie zaczynasz ten rok, ładnie! – Uśmiechnął się krzywo, mrucząc pod nosem ciche „przepraszam” i szybszym krokiem ruszył do odpowiedniej sali.
Była duża i niczym nie różniła się od sal gimnastycznych w typowych polskich szkołach. Teraz tylko wypełniało ją stado uczniów, siedzących w rzędach krzeseł, ustawionych tak, aby wzrok każdego z nich kierował się na niską scenę.
Spojrzał na grubą, młodą dyrektorkę. Jej krótkie włosy przypominały siano, jak zawsze zresztą. Nawet przez wakacje nic się nie zmieniło. Z daleka mógł dostrzec spory pieprzyk na jej twarzy i włoski wyrastające z niego. Obrzydlistwo, pomyślał, siadając obok jakiegoś pierwszaka. Dzieciak spojrzał na niego zestresowanym wzrokiem zza grubych szkieł okularów. On jednak zignorował ten wzrok i rozsiadł się na niewygodnym, drewnianym krześle.
A dzieciak dalej wlepiał w niego spojrzenie spłoszonego jagnięcia.
– Coś nie tak? – zapytał, poirytowany. Może i wyglądał trochę inaczej, niż reszta uczniów, ale czy to był powód, by przyglądać mu się tak chamsko?
Pierwszak pokręcił szybko głową i zaraz odwrócił wzrok. I dobrze, niech zna swoje miejsce.

***

– Karolina! Ścięłaś włosy! Jak ładnie! Cmok, cmok!
– Agata, chodź no tu, sto lat się nie widziałyśmy!
– Stary, daj pyska!
– A widziałaś jak Karolina przytyła? No w Egipcie, na all inclusive była, to co się dziwić, że dupa urosła? Ja tam biegałam, to przecież schudłam, nie? Nie leżałam i nie wpierdalałam jak ona!

Obserwował całą tę szopkę spod ściany, krzywiąc się delikatnie. Fałszywe czułości i komplementy. Wszystko w tej klasie takie było… Raz ktoś ci będzie prosto palec w dupie trzymał, bo czegoś od chce, a gdy już to dostanie włoży ci do niej pistolet i naciśnie spust.
Nie lubił tych ludzi, ale dopasowywał się do nich. Czasem nawet wydawało mu się, że stał się taki, jak oni.
– Olek, masz kolejny kolczyk? – Przed nim pojawił się Krzychu, kumpel z ławki. Ale tylko z ławki, poza szkołą nie utrzymywali ze sobą żadnego kontaktu. Miał przecież innych, lepszych znajomych. Krzychu był cipą, jak to go Olek zawsze określał w myślach. Taka łajza mała, co to języka w gębie nie ma. Na dodatek to kujon; uczył się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Prawdopodobnie zakuwał nawet w wakacje, bo co innego mógłby robić?
Ale Olek udawał, że go lubi i że wcale nie wyśmiewa go ze swoimi kolegami. Co tu dużo mówić… ta klasa nauczyła Olka bycia fałszywym i nie miał najmniejszej ochoty oduczyć się tego.
– Ano – potaknął, drapiąc się po wygolonym boku głowy.
– I masz dłuższego irokeza.
– Włosy rosną, wiesz Krzychu? – zapytał ironicznie. – A to. – Wskazał na kolczyk u nasady nosa. – To septril.
Miał pełno problemów przez te swoje kolczyki, ale nauczyciele w końcu dali sobie spokój. Przecież nauka nie sprawiała mu trudności. Można nawet powiedzieć, że jak na jego ciągłe nic nierobienie to oceny Olka prezentowały się całkiem nieźle. Zawsze powtarzał, że jest geniuszem.
– Fajnie. – Wcale nie, Krzysiu, przecież ty nie lubisz takich rzeczy, pomyślał, obserwując kolegę. Nic jednak nie powiedział. – A w ogóle słyszałeś o nowym?
– Nowym?
– No, stoi tam. – Krzychu ruchem głowy wskazał na parapet, jaki znajdował się niedaleko nich. Olek powędrował w tamtą stronę spojrzeniem, unosząc zdziwiony swoje płowe brwi. Faktycznie, nie zauważył go… Ale właściwie to chłopak nie rzucał się w oczy, dlaczego więc miałby zwrócić na niego szczególną uwagę? Zwykły osiemnastolatek, przeciętnej budowy i wzrostu. Krótko ścięte włosy, jakieś przypałowe spodnie z wysokim stanem i biała, apelowa koszula. Nic ciekawego. Nic nadzwyczajnego.
– Dziwny.
– Może będzie spoko – stwierdził Krzychu, odwracając szybko wzrok, kiedy Nowy spojrzał na nich. Olek jednak nie przestraszył się, tak jak jego kumpel z ławki i nie miał zamiaru uciekać.
Chłopak przyglądał mu się uważnie, ale przecież Olek był już do tego przyzwyczajony. Osoba, która ma masę kolczyków, dwa centymetrowe tunele i jasnego irokeza, na dodatek kompletnie nieułożonego, przez co włosy opadały mu na jedną stronę głowy, zawsze jest obserwowana przez ludzi.
– Pizduś – skomentował Olek, odrywając wzrok od Nowego.
W końcu pojawił się wychowawca trzeciej be i podszedł do drzwi klasy z szerokim uśmiechem, zapewne wymuszonym, bo kto by się cieszył z pierwszego dnia szkoły? No a w szczególności, kto by się cieszył na spotkanie z taką klasą, jaką jest trzecia be? Właśnie, nikt. To nie była klasa, to były potwory.
Weszli do sali historycznej, w której zostali powitani przez facjaty królów z dynastii Piastów, jakich podobizny wisiały na ścianie. I rozpoczęło się to, czego Olek nie lubił najbardziej. Bitwa o ławki. Kto zajmie najlepsze miejsce? Kto będzie zmuszony siedzieć tuż obok nauczyciela? Szybciej, szybciej, bo ktoś tam usiądzie!
Ale on na szczęście nie miał z tym problemu. Już utarło się w mentalności klasy, że Aleksander Lisiecki siedzi w ostatniej ławce pod oknem i basta. Nikt nie miał prawa zająć mu miejsca i dlatego nawet nie spieszył się z wejściem do sali. Wszedł ostatni, spokojnym krokiem przemierzając klasę. Jakby od niechcenia spojrzał na swoją ławkę, przy której ktoś sobie bezczelnie siedział. Nowy… Olek zmarszczył brwi, po czym westchnął ciężko. A już miał nadzieję na bezproblemowy dzień.
– Coś ci się pomyliło, Nowy – powiedział, stając nad ławką. Chłopak podniósł na niego swoje zwykłe, szare oczy, a Olek z tej odległości był w stanie zauważyć, że jego policzki pokrywał delikatny trądzik.
– Marcin.
– Hm?
– Mam na imię Marcin, nie Nowy. – Jego głos był usypiający. Nudny. Cała postać Nowego jawiła się dla Olka jako nużąca i nieciekawa.
– To moja ławka – powtórzył spokojnie. Nie wdawał się w bójki. Nie był postrachem szkoły, po prostu każdy go szanował i właśnie dzięki temu nikt nigdy nie zajmował jego miejsca.
– Ja tu widzę jeszcze jedno miejsce. – Wzruszył ramionami, po czym ruchem głowy wskazał na krzesło, jakie stało tuż obok.
– Nie siedzę sam. – Irytował go ten Nowy. Jak śmiał usiąść w jego ławce i na dodatek sprzeczać się o to? Jeszcze chwila, a zapomni, że bójki go nie kręcą i uderzy smarkacza.
Nauczyciel wszedł do klasy, zajmując swoją pozycję za biurkiem. Olek spojrzał na niskiego, starszego faceta, który próbował uciszyć uczniów. Mówił coś cicho, swoim skrzekliwym głosem, ale to bydło, zwane trzecią be, nie słyszało i dalej prowadziło wojnę o miejsca.
– Byłem pierwszy – odparł Nowy, znów wlepiając w Olka swoje oczka, które ten miał ochotę lekko podkolorować siniakiem.
– Słuchaj, Nowy, bo już nie mam chęci na takie zabawy. Spadaj do przodu i wszyscy szczęśliwi. – Westchnął ciężko, dostrzegając, że obok pojawił się Krzychu z niezadowoloną miną. Przestąpił z nogi na nogę, jak zwykle cały spór zostawiając Olkowi. Bo Krzyś nie potrafił się kłócić.
– Nie. – Ale najwidoczniej Świeżynka nie miała zamiaru ustąpić.
– Wkurwiasz mnie – warknął, spoglądając na swojego kolegę z ławki, stojącego jak ostatnia sierota. Ani to gęby nie otworzy, ani nic nie zrobi… Żadnego pożytku z niego nie miał.
– Możecie iść do przodu. – Nowy wzruszył ramionami, a Olkowi, kiedy tak patrzył na Krzycha, ode chciało się jakiejkolwiek kłótni z tym problemowym chłopakiem. Westchnął ciężko, nerwowo przeczesując swojego „omdlałego” irokeza, po czym odgarnął go na bok, tak że włosy zakrywały mu tylko prawe ucho. Będzie musiał go przyciąć, bo był stanowczo za długi i nie przypominał już irokeza.
– Sorry Krzychu – powiedział, zajmując miejsce obok Nowego. – Nie będę siedział z przodu, załatw jakoś tę sprawę ze Świeżynką. – Krzyś westchnął, popatrzył na niego urażony, po czym odszedł. Nic dziwnego, pomyślał Olek, rozsiadając się na niewygodnym krześle.
– No, no… No już, uspokójcie się. No dalej, cisza! Cisza! – Nieudolne próby nauczyciela w końcu doszły do skutku i w klasie zapanowało milczenie. – No, tak, no. Dziękuję. – Olek uśmiechnął się pod nosem z kpiną. Kwiatkowski, ich wychowawca, nadużywał słowa „no”. Prawie każda jego wypowiedź zaczynała się od „no” i zazwyczaj też na „no” kończyła się. Ach, jak mu przez wakacje tego Kwiatkowskiego „no” brakowało… – No i rozpoczął się kolejny rok szkolny… Matura was teraz czeka, kochani, no. No, a to nie przelewki! No, ale zanim opowiem o czekającej was pracy, przedstawię wam nowego kolegę. – Historyk wstał, szukając wzrokiem Świeżynki. Jego twarz rozjaśniła się krzywym uśmiechem, gdy w końcu go dostrzegł. – No, Marcinie, zechcesz wstać i pokazać się klasie?
Olek usłyszał ciche, zmęczone westchnienie, a następnie szuranie krzesła. Spojrzał na stojącego Nowego i czekał w milczeniu, tak jak reszta klasy, aż ten się odezwie.
– Nazywam się Marcin Iwanowicz.
– Jesteś Rosjanem? – padło jakieś pytanie. Olek po głosie rozpoznał, że powiedziała to Agata, największa plotkara w trzeciej be.
– Nie, nie jestem Rosjaninem – podkreślił ostatnie słowo, patrząc bez skrępowania na dziewczynę. Olek uśmiechnął się pod nosem, słysząc ten przytyk do Agaty, która zawsze kreowała się na świetną polonistkę… A tak naprawdę to lepszym polonistą był nawet kot Olka.
– Ale kujonem już tak? – zapytała, przewracając oczami.
– Nie sądzę – odparł.

– No, no dobrze, no dobrze. Siadaj, Marcinie. Mam nadzieję, że będziesz się tutaj dobrze czuł, no. – Z pewnością, przemknęło przez myśli Olka. Przecież trzecia be jest taką uroczą klasą…

Chłopcy z Bronkesfeild (fragment)

Pierwszy
Bronkesfeild

– Hej! Hej! Masz może ochotę na coś szybkiego? Jakiś lodzik? Tanio, bardzo tanio! – Takie oferty na ulicy Bronkesfeild były codziennością. Codziennością były też zwykłe samochody, z pewnością niewyglądające na nowe i z pierwszej ręki, zatrzymujące się przy chodniku i młodzi chłopcy, przeważnie niepełnoletni, pochylający się do okna.
To był raj dla grubych, niespełnionych życiowo facetów z tłustą żonką na karku i dorastającymi, problemowymi dzieciakami. Mężczyzn wiodących nudne życie w cieniu kłamstwa, z każdym dniem wyglądającym tak samo; praca, powrót do domu, szybki seks z żoną w łóżku pod pierzyną, sen. I od początku, koło się zatacza. Nic dziwnego, że szukali rozrywki. Młodych, chętnych ciał. Ceny niskie, bo przecież taki robotnik na wiele sobie pozwolić nie może, żadnych zobowiązań i chłopiec, który dla pieniędzy zrobi wszystko.
HIV i AIDS rozprzestrzeniało się tu jak zaraza. A starsi „wyjadacze” powtarzali młodszym: „Zabezpieczaj się. Tylko z gumką, choćby ci proponował nie wiadomo jak wielką sumę.” Jednak nie zawsze brane to było do serca. Utarło się już, że bezpieczny seks zależał od samego zainteresowanego. Jeżeli ten chciał i miał przy sobie gumki, to okej, jeżeli jednak nie, klient nasz pan.
To był mój świat. Moje życie. Nie robiłem tego dla przeżycia, podejrzewam, że mało który z chłopców Bronkesfeild, bo tak się na nas mówiło, sprzedawał się, aby żyć. Robiliśmy to, ponieważ każdy z nas był uzależniony. W mniejszym lub w większym stopniu. Ale oczywiście, nikt nie mówił tego głośno, nikt nawet tak nie myślał, zawsze mogliśmy z tym zerwać. Wszystko mieliśmy pod kontrolą, to wyłącznie nasz wybór.
Ze mną wtedy nie było jeszcze tak źle, jak z co niektórymi. Taki Rich dla przykładu, chłopak który poniekąd wprowadził mnie w to towarzystwo, nie widział dnia bez hery. Wszystko by dla niej zrobił, nic dziwnego, że miał później poważny problem ze zwieraczem. Z Richa Adonisa, bo tak nazywaliśmy go tu przez jego niebywałą urodę, zmienił się w Richa Śmierdziela, czy też Richa Pełne Gacie. Brzmiało śmiesznie i na początku też takie było, aż nie znaleźliśmy go ze strzykawką w udzie (bo już nie miał miejsc na ciele, w które mógłby sobie wbijać) i dopóki na Bronkesfeild nie pojawiła się policja. Ale tak szybko jak się tu pojawiła, tak też zniknęła. Rich był przecież tylko kolejną ofiarą brązowego cukru*.
Niemal każdego tygodnia ktoś tu umierał z przedawkowania. W końcu nadchodził ten ostatni „złoty strzał” i każdy z nas wiedział, że kiedyś też go doczeka, ale nikt się nie przejmował. Żyliśmy z dnia na dzień. Z numerku na numerek. Gorzej, gdy tego numerka nie było i pojawiała się potrzeba jak najszybszego skołowania kasy, jeszcze przed głodem.
Ja jednak, jako że dopiero zaczynałem, miałem łatwiej. Masa klientów równała się zarabianiu pieniędzy. Nie musiałem martwić się, że na jutro mi nie wystarczy… Chociaż, czy tu ktokolwiek się martwił? Żyliśmy chwilą, bo tylko ona miała znaczenie. Jest działka, jest dobrze. Nie ma działki, trzeba jak najszybciej skombinować.
Moja historia nie była szczęśliwa, ale na tle reszty chłopców z Bronkesfeild, prezentowała się całkiem nieźle. Zacznijmy jednak od imienia. Zazwyczaj główni bohaterowie w książkach jakieś mają, wypadałoby też, abym i ja jakieś dostał. Nie zależy mi jednak na prawdziwych danych, nie chcę być prawdziwy. John Smith idealnie pasuje, będę każdym i nikim zarazem.
Jeżeli jednak chodzi o moją przeszłość, rodzice nie zarabiali kroci, ale byli tradycjonalistami. Co niedzielę latałem jak ten idiota do kościoła, żeby pogadać sobie z kimś, w kogo nawet nie wierzyłem, bo oni tak chcieli. W szkole radziłem sobie dobrze, zdarzało mi się kończyć rok z wyróżnieniem. Kazali mi się uczyć, to się uczyłem. Nie sprzeciwiałem im się, aż do momentu, gdy poszedłem do średniej i poznałem Matta. Zacząłem imprezować, pić alkohol, palić papierosy. Wcześniej trzymany pod kloszem, w końcu udało mi się zerwać ze smyczy. Wychodziłem z domu niemal codziennie, wracałem wieczorem pijany, unikając ojca, przemykając koło kuchni jak najciszej, żeby nie spotkać matki. Aż wreszcie doszły narkotyki. Razem z Mattem weszliśmy w ten świat. Najpierw były to lekkie używki, dopiero później zaczęliśmy sięgać po coraz cięższe środki. Czasem, w przypływach dobrego humoru, porównywałem to do schodów piekieł, brzmiało zabawnie, jakby wyciągnięte z ust jakiegoś księdza przestrzegającego przed narkotykami.
Rodzice powoli zaczynali dostrzegać, że coś jest nie tak. Przyznaję, długo to trwało, nie mam pojęcia, jak mogli nie zauważyć, że ich szesnastoletni syn znika na całe dnie, a wraca nocą, kiedy wcześniej tylko siedział w pokoju i ciągle się uczył. Jak mogli pominąć, że rano skacowany szedłem do łazienki, wymiotowałem i wracałem spać, a wieczorem znowu wychodziłem? Ale w końcu zrozumieli, że coś jest nie tak.
Musieliby być ślepi albo głupi, albo jedno i drugie, żeby nie zrozumieć. Wracałem na fazie, nieraz dając sobie działkę w pokoju, a z domu zaczęły znikać rzeczy. Oczywiście, próbowali coś zrobić. Chodziłem na jakieś odwyki, ksiądz raz nawet wypędzał ze mnie diabła, bo rodzice twierdzili, że zostałem opętany przez sługi szatana. Jak nietrudno się domyślić, wymachiwanie krzyżem przed nosem i czytanie jakichś modlitw po łacinie, niewiele daje, jeżeli ma się do czynienia z początkującym uzależnieniem, a nie krwiożerczym, złośliwym demonem nasłanym przez samego czarta.
Skończyło się na tym, że osiągnąłem pełnoletność i wyleciałem na zbity pysk. Ale nie tylko dlatego, że brałem. Byłem gejem, moi rodzice uważali to za zbrodnię przeciwko Bogu, a na dodatek ojciec przyłapał mnie z Mattem w kilku jednoznacznych pozycjach. W jednej chwili przestałem dla nich istnieć.
Nie było krzyków, nie było płaczu i lamentu, tak jak to zazwyczaj pokazują na filmach, kiedy dziecko powoli się stacza. Mama nie zamykała się w kuchni, nie wylewała swoich smutków, a tata nie próbował mnie „nawrócić”. Wszystko potoczyło się szybko. W jednej chwili jeszcze siedziałem na łóżku z Mattem, w drugiej byłem już na ganku bez niczego. Nawet walizki mi nie dali, tylko trzasnęli drzwiami przed nosem, warcząc jeszcze coś, że to obrzydliwe.
Ale jednak jakoś te pieniądze na działki trzeba było załatwiać, a wynosić z domu już nie mogłem, bo go straciłem. Przestałem mieć wszystko, co powinien posiadać normalny osiemnastolatek. I tak oto trafiłem na Bronkesfeild.

Jak się jest tu nowym, to ma się całkiem niezłe powodzenie, bo każdy ze starych klientów chce sprawdzić. Gorzej, gdy już uzależnienie postępuje, gdy człowiek zaczyna się staczać. Nie wyglądasz zbyt reprezentacyjnie (chociaż żaden z nas nie wyglądał). Wtedy przypominasz odpadek. Biorą cię ci, których nie stać na żadnego lepszego. Starzy alkoholicy i fetyszyści podduszania z syndromem pedofilskim.
Na Bronkesfeild byłem dopiero czwarty miesiąc, czyli żadna ze mnie świeżynka, ale do „starych wyjadaczy” też nie należałem. Wiedziałem już, jakimi prawami kieruje się ta ulica. Wiedziałem, że trzeba wyglądać na mniej uzależnionego niż w rzeczywistości, bo inaczej będzie źle.
Tamtego dnia byłem w kiepskim humorze, obudziłem się rano w śmierdzącym kiblu, z igłą pod skórą i z pulsującą nieprzyjemnie czaszką. Mieszkałem z Mattem, moim chłopakiem. Tworzyłem z nim związek, pomimo że obaj się sprzedawaliśmy. Ale kochałem go. Oczywiście na swój sposób, bo jak może kochać narkoman? Nie wiem, czy on też mnie kochał, chociaż szczerze w to wątpię. Jego stadium uzależnienia było o wiele bardziej posunięte niż moje. Nie raz, nie dwa, to ja mu załatwiałem działkę, byleby tylko nie był na głodzie i nie wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. Chociaż obaj tak wyglądaliśmy. Mieszkaliśmy w małym, ciasnym i śmierdzącym mieszkaniu. Należało do przyjaciela Matta, w trzy osoby gnieździliśmy się w kawalerce, a na dodatek mieliśmy tylko dwa łóżka. No ale nie wybrzydzałem, mogłem mieć albo to, albo, tak jak większość chłopców Bronkesfeild, tunel pod dworcem.
Mieszkanie nie dość, że było małe, to jeszcze niekoniecznie reprezentacyjne. Żaden z nas nie dbał o to jak wygląda. Czy na ścianie przypadkiem nie rozwija się grzyb, czy zrzucone na podłogę resztki jedzenia nie zaczynają chodzić i czy pościel, w której śpimy, nie śmierdzi stęchlizną. To miejsce było tylko na chwilę, tak jak i wszystko w moim życiu. Ważne, żeby było gdzie spać, od czasu do czasu nawet umyć się, w końcu idąc na Bronkesfeild nie chciałem odstraszać tych porządniejszych klientów. Ale poza tym, nic więcej to mieszkanie dla mnie nie znaczyło.

– Idziesz? – zapytał Matt, wchodząc do małej, ciasnej łazienki z odpadającymi zgrzybiałymi kafelkami. Jarzeniówka pod sufitem trzeszczała głośno, zupełnie jakby chwila moment miała wybuchnąć. Kilka razy zamrugała też niebezpiecznie. Trzeba było ją wymienić, ale nikt się ku temu nie palił.
– Idę – odpowiedziałem, podnosząc się z podłogi i zrzucając strzykawkę na kafelki. Przytrzymując się ścian, podszedłem do umywalki. – A ty jak dzisiaj? – zapytałem i przetarłem brudne lustro, patrząc na swoje zmizerniałe odbicie.
Byłem przeraźliwie chudy. Policzki wręcz zapadały się, a pod oczami widniały fioletowe cienie, jednak w porównaniu do innych chłopców z Bronesfeild, trzymałem się naprawdę nieźle. Nieco przydługa jasna grzywka opadała mi na czoło, a policzki zdobiły piegi, odznaczające się na tle jasnej, ziemistej cery.
Kiedyś, jeszcze jakieś dwa lata temu, gdy dopiero zaczynałem brać, miałem ładne, niebieskie oczy. W ogóle, uważam, że byłem całkiem przystojny. Dużo ćwiczyłem, czemu zawdzięczałem dobrą sylwetkę. Teraz jednak nic już z niej nie pozostało. Wyglądałem jak żywy wieszak, pomimo moich marnych stu siedemdziesięciu czterech centymetrów wzrostu. Gdybym podciągnął do góry swój biały, przybrudzony golf, mógłbym policzyć wszystkie żebra.
Matt, w przeciwieństwie do mnie, zawsze był chudy, a przy tym niemożliwie wysoki. Sięgałem mu do ramion. Był latynoskiego typu urody; miał dłuższe, kręcone, ciemne włosy. Mimo śniadej cery i tak wyglądał dość chorowicie. Na jego twarzy widniały czerwone przebarwienia, ślady po popękanych naczynkach krwionośnych, do tego dochodziły jeszcze worki pod oczami i zapadnięte policzki. No i oczywiście mocno przetłuszczone włosy, bo mycie ich nie stanowiło priorytetu.
Spojrzał na mnie mętnym wzrokiem. Pocił się, wiedziałem co to oznacza. Jak najszybciej potrzebował działki. Zaciskał swoją kościstą dłoń na framudze i patrzył na mnie, jakby z prośbą.
– Masz – powiedziałem, podając mu malutki woreczek z białym proszkiem w środku. Zerknął na niego i szybko wyciągnął rękę, po czym mi go zabrał. Wyburczał ciche „dzięki”, pochylił się, żeby mnie pocałować i wyszedł. W odpowiedzi uśmiechnąłem się lekko.
Spojrzałem na zlew i odkręciłem kurek. Rury zaskrzypiały żałośnie głośno i po chwili spłynęła brudna, brązowawa woda, pozostawiając po sobie nieprzyjemny zapach rdzy. Szybko umyłem twarz i wsunąłem jeszcze głowę pod zimny strumień, płucząc włosy. Gdy skończyłem, tylko je przetrzepałem. Nigdzie nie było ręcznika, no, chyba że leżący w kącie, brudny od kurzu, odurzający stęchlizną. Z dwojga złego wolałem już wyjść na zewnątrz z mokrą głową.
Gdy wszedłem do pokoju, spojrzałem na łóżko stojące pod ścianą. Siedział na nim Matt. Uśmiechał się lekko i błądził po pomieszczeniu nietrzeźwym spojrzeniem.

– Wychodzę – powiedziałem, mimo że dobrze wiedziałem, że mnie nie zrozumie. Nie miałem też co liczyć na odpowiedź.  

____________________
*Z angielskiego brown sugar, określenie heroiny używane w kręgach narkomańskich.