Pierwszy
Bronkesfeild
–
Hej! Hej! Masz może ochotę na coś szybkiego? Jakiś lodzik? Tanio,
bardzo tanio! – Takie oferty na ulicy Bronkesfeild były
codziennością. Codziennością były też zwykłe samochody, z
pewnością niewyglądające na nowe i z pierwszej ręki,
zatrzymujące się przy chodniku i młodzi chłopcy, przeważnie
niepełnoletni, pochylający się do okna.
To był
raj dla grubych, niespełnionych życiowo facetów z tłustą żonką
na karku i dorastającymi, problemowymi dzieciakami. Mężczyzn
wiodących nudne życie w cieniu kłamstwa, z każdym dniem
wyglądającym tak samo; praca, powrót do domu, szybki seks z żoną
w łóżku pod pierzyną, sen. I od początku, koło się zatacza.
Nic dziwnego, że szukali rozrywki. Młodych, chętnych ciał. Ceny
niskie, bo przecież taki robotnik na wiele sobie pozwolić nie może,
żadnych zobowiązań i chłopiec, który dla pieniędzy zrobi
wszystko.
HIV i
AIDS rozprzestrzeniało się tu jak zaraza. A starsi „wyjadacze”
powtarzali młodszym: „Zabezpieczaj się. Tylko z gumką, choćby
ci proponował nie wiadomo jak wielką sumę.” Jednak nie zawsze
brane to było do serca. Utarło się już, że bezpieczny seks
zależał od samego zainteresowanego. Jeżeli ten chciał i miał
przy sobie gumki, to okej, jeżeli jednak nie, klient nasz pan.
To był
mój świat. Moje życie. Nie robiłem tego dla przeżycia,
podejrzewam, że mało który z chłopców Bronkesfeild, bo tak się
na nas mówiło, sprzedawał się, aby żyć. Robiliśmy to, ponieważ
każdy z nas był uzależniony. W mniejszym lub w większym stopniu.
Ale oczywiście, nikt nie mówił tego głośno, nikt nawet tak nie
myślał, zawsze mogliśmy z tym zerwać. Wszystko mieliśmy pod
kontrolą, to wyłącznie nasz wybór.
Ze mną
wtedy nie było jeszcze tak źle, jak z co niektórymi. Taki Rich dla
przykładu, chłopak który poniekąd wprowadził mnie w to
towarzystwo, nie widział dnia bez hery. Wszystko by dla niej zrobił,
nic dziwnego, że miał później poważny problem ze zwieraczem. Z
Richa Adonisa, bo tak nazywaliśmy go tu przez jego niebywałą
urodę, zmienił się w Richa Śmierdziela, czy też Richa Pełne
Gacie. Brzmiało śmiesznie i na początku też takie było, aż nie
znaleźliśmy go ze strzykawką w udzie (bo już nie miał miejsc na
ciele, w które mógłby sobie wbijać) i dopóki na Bronkesfeild nie
pojawiła się policja. Ale tak szybko jak się tu pojawiła, tak też
zniknęła. Rich był przecież tylko kolejną ofiarą brązowego
cukru*.
Niemal
każdego tygodnia ktoś tu umierał z przedawkowania. W końcu
nadchodził ten ostatni „złoty strzał” i każdy z nas wiedział,
że kiedyś też go doczeka, ale nikt się nie przejmował. Żyliśmy
z dnia na dzień. Z numerku na numerek. Gorzej, gdy tego numerka nie
było i pojawiała się potrzeba jak najszybszego skołowania kasy,
jeszcze przed głodem.
Ja
jednak, jako że dopiero zaczynałem, miałem łatwiej. Masa klientów
równała się zarabianiu pieniędzy. Nie musiałem martwić się, że
na jutro mi nie wystarczy… Chociaż, czy tu ktokolwiek się
martwił? Żyliśmy chwilą, bo tylko ona miała znaczenie. Jest
działka, jest dobrze. Nie ma działki, trzeba jak najszybciej
skombinować.
Moja
historia nie była szczęśliwa, ale na tle reszty chłopców z
Bronkesfeild, prezentowała się całkiem nieźle. Zacznijmy jednak
od imienia. Zazwyczaj główni bohaterowie w książkach jakieś
mają, wypadałoby też, abym i ja jakieś dostał. Nie zależy mi
jednak na prawdziwych danych, nie chcę być prawdziwy. John Smith
idealnie pasuje, będę każdym i nikim zarazem.
Jeżeli
jednak chodzi o moją przeszłość, rodzice nie zarabiali kroci, ale
byli tradycjonalistami. Co niedzielę latałem jak ten idiota do
kościoła, żeby pogadać sobie z kimś, w kogo nawet nie wierzyłem,
bo oni tak chcieli. W szkole radziłem sobie dobrze, zdarzało mi się
kończyć rok z wyróżnieniem. Kazali mi się uczyć, to się
uczyłem. Nie sprzeciwiałem im się, aż do momentu, gdy poszedłem
do średniej i poznałem Matta. Zacząłem imprezować, pić alkohol,
palić papierosy. Wcześniej trzymany pod kloszem, w końcu udało mi
się zerwać ze smyczy. Wychodziłem z domu niemal codziennie,
wracałem wieczorem pijany, unikając ojca, przemykając koło kuchni
jak najciszej, żeby nie spotkać matki. Aż wreszcie doszły
narkotyki. Razem z Mattem weszliśmy w ten świat. Najpierw były to
lekkie używki, dopiero później zaczęliśmy sięgać po coraz
cięższe środki. Czasem, w przypływach dobrego humoru,
porównywałem to do schodów piekieł, brzmiało zabawnie, jakby
wyciągnięte z ust jakiegoś księdza przestrzegającego przed
narkotykami.
Rodzice
powoli zaczynali dostrzegać, że coś jest nie tak. Przyznaję,
długo to trwało, nie mam pojęcia, jak mogli nie zauważyć, że
ich szesnastoletni syn znika na całe dnie, a wraca nocą, kiedy
wcześniej tylko siedział w pokoju i ciągle się uczył. Jak mogli
pominąć, że rano skacowany szedłem do łazienki, wymiotowałem i
wracałem spać, a wieczorem znowu wychodziłem? Ale w końcu
zrozumieli, że coś jest nie tak.
Musieliby
być ślepi albo głupi, albo jedno i drugie, żeby nie zrozumieć.
Wracałem na fazie, nieraz dając sobie działkę w pokoju, a z domu
zaczęły znikać rzeczy. Oczywiście, próbowali coś zrobić.
Chodziłem na jakieś odwyki, ksiądz raz nawet wypędzał ze mnie
diabła, bo rodzice twierdzili, że zostałem opętany przez sługi
szatana. Jak nietrudno się domyślić, wymachiwanie krzyżem przed
nosem i czytanie jakichś modlitw po łacinie, niewiele daje, jeżeli
ma się do czynienia z początkującym uzależnieniem, a nie
krwiożerczym, złośliwym demonem nasłanym przez samego czarta.
Skończyło
się na tym, że osiągnąłem pełnoletność i wyleciałem na zbity
pysk. Ale nie tylko dlatego, że brałem. Byłem gejem, moi rodzice
uważali to za zbrodnię przeciwko Bogu, a na dodatek ojciec
przyłapał mnie z Mattem w kilku jednoznacznych pozycjach. W jednej
chwili przestałem dla nich istnieć.
Nie
było krzyków, nie było płaczu i lamentu, tak jak to zazwyczaj
pokazują na filmach, kiedy dziecko powoli się stacza. Mama nie
zamykała się w kuchni, nie wylewała swoich smutków, a tata nie
próbował mnie „nawrócić”. Wszystko potoczyło się szybko. W
jednej chwili jeszcze siedziałem na łóżku z Mattem, w drugiej
byłem już na ganku bez niczego. Nawet walizki mi nie dali, tylko
trzasnęli drzwiami przed nosem, warcząc jeszcze coś, że to
obrzydliwe.
Ale
jednak jakoś te pieniądze na działki trzeba było załatwiać, a
wynosić z domu już nie mogłem, bo go straciłem. Przestałem mieć
wszystko, co powinien posiadać normalny osiemnastolatek. I tak oto
trafiłem na Bronkesfeild.
Jak się
jest tu nowym, to ma się całkiem niezłe powodzenie, bo każdy ze
starych klientów chce sprawdzić. Gorzej, gdy już uzależnienie
postępuje, gdy człowiek zaczyna się staczać. Nie wyglądasz zbyt
reprezentacyjnie (chociaż żaden z nas nie wyglądał). Wtedy
przypominasz odpadek. Biorą cię ci, których nie stać na żadnego
lepszego. Starzy alkoholicy i fetyszyści podduszania z syndromem
pedofilskim.
Na
Bronkesfeild byłem dopiero czwarty miesiąc, czyli żadna ze mnie
świeżynka, ale do „starych wyjadaczy” też nie należałem.
Wiedziałem już, jakimi prawami kieruje się ta ulica. Wiedziałem,
że trzeba wyglądać na mniej uzależnionego niż w rzeczywistości,
bo inaczej będzie źle.
Tamtego
dnia byłem w kiepskim humorze, obudziłem się rano w śmierdzącym
kiblu, z igłą pod skórą i z pulsującą nieprzyjemnie czaszką.
Mieszkałem z Mattem, moim chłopakiem. Tworzyłem z nim związek,
pomimo że obaj się sprzedawaliśmy. Ale kochałem go. Oczywiście
na swój sposób, bo jak może kochać narkoman? Nie wiem, czy on też
mnie kochał, chociaż szczerze w to wątpię. Jego stadium
uzależnienia było o wiele bardziej posunięte niż moje. Nie raz,
nie dwa, to ja mu załatwiałem działkę, byleby tylko nie był na
głodzie i nie wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. Chociaż obaj
tak wyglądaliśmy. Mieszkaliśmy w małym, ciasnym i śmierdzącym
mieszkaniu. Należało do przyjaciela Matta, w trzy osoby
gnieździliśmy się w kawalerce, a na dodatek mieliśmy tylko dwa
łóżka. No ale nie wybrzydzałem, mogłem mieć albo to, albo, tak
jak większość chłopców Bronkesfeild, tunel pod dworcem.
Mieszkanie
nie dość, że było małe, to jeszcze niekoniecznie
reprezentacyjne. Żaden z nas nie dbał o to jak wygląda. Czy na
ścianie przypadkiem nie rozwija się grzyb, czy zrzucone na podłogę
resztki jedzenia nie zaczynają chodzić i czy pościel, w której
śpimy, nie śmierdzi stęchlizną. To miejsce było tylko na chwilę,
tak jak i wszystko w moim życiu. Ważne, żeby było gdzie spać, od
czasu do czasu nawet umyć się, w końcu idąc na Bronkesfeild nie
chciałem odstraszać tych porządniejszych klientów. Ale poza tym,
nic więcej to mieszkanie dla mnie nie znaczyło.
–
Idziesz? – zapytał Matt, wchodząc do małej, ciasnej łazienki z
odpadającymi zgrzybiałymi kafelkami. Jarzeniówka pod sufitem
trzeszczała głośno, zupełnie jakby chwila moment miała
wybuchnąć. Kilka razy zamrugała też niebezpiecznie. Trzeba było
ją wymienić, ale nikt się ku temu nie palił.
– Idę
– odpowiedziałem, podnosząc się z podłogi i zrzucając
strzykawkę na kafelki. Przytrzymując się ścian, podszedłem do
umywalki. – A ty jak dzisiaj? – zapytałem i przetarłem brudne
lustro, patrząc na swoje zmizerniałe odbicie.
Byłem
przeraźliwie chudy. Policzki wręcz zapadały się, a pod oczami
widniały fioletowe cienie, jednak w porównaniu do innych chłopców
z Bronesfeild, trzymałem się naprawdę nieźle. Nieco przydługa
jasna grzywka opadała mi na czoło, a policzki zdobiły piegi,
odznaczające się na tle jasnej, ziemistej cery.
Kiedyś,
jeszcze jakieś dwa lata temu, gdy dopiero zaczynałem brać, miałem
ładne, niebieskie oczy. W ogóle, uważam, że byłem całkiem
przystojny. Dużo ćwiczyłem, czemu zawdzięczałem dobrą sylwetkę.
Teraz jednak nic już z niej nie pozostało. Wyglądałem jak żywy
wieszak, pomimo moich marnych stu siedemdziesięciu czterech
centymetrów wzrostu. Gdybym podciągnął do góry swój biały,
przybrudzony golf, mógłbym policzyć wszystkie żebra.
Matt, w
przeciwieństwie do mnie, zawsze był chudy, a przy tym niemożliwie
wysoki. Sięgałem mu do ramion. Był latynoskiego typu urody; miał
dłuższe, kręcone, ciemne włosy. Mimo śniadej cery i tak wyglądał
dość chorowicie. Na jego twarzy widniały czerwone przebarwienia,
ślady po popękanych naczynkach krwionośnych, do tego dochodziły
jeszcze worki pod oczami i zapadnięte policzki. No i oczywiście
mocno przetłuszczone włosy, bo mycie ich nie stanowiło priorytetu.
Spojrzał
na mnie mętnym wzrokiem. Pocił się, wiedziałem co to oznacza. Jak
najszybciej potrzebował działki. Zaciskał swoją kościstą dłoń
na framudze i patrzył na mnie, jakby z prośbą.
–
Masz – powiedziałem, podając mu malutki woreczek z białym
proszkiem w środku. Zerknął na niego i szybko wyciągnął rękę,
po czym mi go zabrał. Wyburczał ciche „dzięki”, pochylił się,
żeby mnie pocałować i wyszedł. W odpowiedzi uśmiechnąłem się
lekko.
Spojrzałem
na zlew i odkręciłem kurek. Rury zaskrzypiały żałośnie głośno
i po chwili spłynęła brudna, brązowawa woda, pozostawiając po
sobie nieprzyjemny zapach rdzy. Szybko umyłem twarz i wsunąłem
jeszcze głowę pod zimny strumień, płucząc włosy. Gdy
skończyłem, tylko je przetrzepałem. Nigdzie nie było ręcznika,
no, chyba że leżący w kącie, brudny od kurzu, odurzający
stęchlizną. Z dwojga złego wolałem już wyjść na zewnątrz z
mokrą głową.
Gdy
wszedłem do pokoju, spojrzałem na łóżko stojące pod ścianą.
Siedział na nim Matt. Uśmiechał się lekko i błądził po
pomieszczeniu nietrzeźwym spojrzeniem.
–
Wychodzę – powiedziałem, mimo że dobrze wiedziałem, że mnie
nie zrozumie. Nie miałem też co liczyć na odpowiedź.
____________________
*Z angielskiego brown sugar, określenie heroiny używane w kręgach narkomańskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz